Kolarskie Gassy subiektywnym okiem

Gdyby ktoś mnie zapytał, jaka jest najpiękniejsza kolarska trasa Mazowsza, miałbym problem z odpowiedzią. Ale jeśli chodzi o trasę najpopularniejszą, zwycięzca może być tylko jeden! Zapraszam na Gassy.

Gdy jako mały szkrab jeździłem z moim dziadkiem nad morze, ten na plaży zawsze wybierał miejsce najbardziej zatłoczone, by się aktywnie socjalizować. Otóż gdyby wkręcił się w kolarstwo, niechybnie polubiłby Gassy. Skąd taka popularność tej trasy?

Tu kłania się demografia oraz geografia. Otóż dla mieszkańców Mokotowa, Wilanowa czy Ursynowa to najsensowniejsze miejsce, by w miarę szybko wyjechać na spokojne podmiejskie asfalty i zrobić 2-3-godzinną pętelkę. A że to dzielnice zarówno ludne, jak i względnie zamożne, to w weekendy czy letnie popołudnia na Gassach potrafi się robić niezły tłok.

Ta popularność sprawia zresztą, że kolarski klimat jest tu dość specyficzny. Po pierwsze, prędkość. Asem szybkości nie jestem, ale w moich rewirach (na zachód i północ od Warszawy) rzadko się zdarza, że ktoś mnie wyprzedza. A na Gassach co chwila. Zatem jeśli szukasz motywacji, jest to idealne miejsce dla ciebie. Druga obserwacja: mijane rowery i noszone ciuchy zdecydowanie z wyższych półek. Cierpisz na kompleks niższości? Omijaj Gassy szerokim łukiem. I wreszcie po trzecie… niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego tylko tu kolarze prawie w ogóle się nie pozdrawiają? U mnie to odruch, ale jak nikt mi nie odmachuje, to czuję się tu jak dureń.

No dobra, ale przestańmy już narzekać. Wbrew temu, co napisałem powyżej, trasa wcale nie jest taka straszna. Choć wśród stołecznych kolarzy budzi takie skrajne opinie jak u zwykłych śmiertelników lukrecja, niewątpliwie ma swój urok. Przede wszystkim sprawia, że raptem kilka kilometrów od wielkomiejskiego zgiełku możemy się znaleźć na niemal pustych asfaltach, wśród spokojnych rolniczo-leśno-willowych krajobrazów.

Na marginesie, niewtajemniczonym warto nadmienić, że generalnie dla większości kolarzy termin „Gassy” oznacza trasę z Wilanowa wzdłuż Wisły z jednym jedynym podjazdem w Górze Kalwarii. Jako że dla mnie taka opcja jest śmiertelnie nudna, w tym wpisie nieco ją urozmaicę.

Nasz punkt startowy to Miasteczko Wilanów (zwane przez złośliwców „Lemingradem”), nad którym góruje masywna, betonowa Świątynia Opatrzności Bożej (zwana przez innych złośliwców „wyciskarką do cytryn”). Miejsce sprawia wrażenie wielkomiejskiego, ale niech was to nie zmyli, bo wystarczy, że przekroczymy szeroką ul. Przyczółkową, a nagle zrobi się jakby wiejsko. Na naszej trasie pojawią się wówczas pola z różnorodnymi uprawami oraz luźno porozrzucane gospodarstwa, które architektonicznie nawiązują jeszcze do słusznie minionej epoki. A między nie powtykane są coraz liczniejsze, choć wciąż zupełnie niepasujące do okolicznego krajobrazu nowocześnie zaprojektowane osiedla mieszkaniowe w tzw. zabudowie łanowej – widomy znak, że jednak wciąż znajdujemy się w granicach Warszawy.

Co ciekawe, gdyby ambitne plany sprzed dekad doczekały się realizacji, prawdopodobnie wcale nie moglibyśmy tędy jechać. Nieco w dół rzeki miała bowiem powstać zapora – jedna z wielu kaskad, które miały uczynić z Wisły rzekę o wiele bardziej zdatną do żeglugi niż obecnie.

Kolejna hydrologiczna ciekawostka to ujście Jeziorki do Wisły. Na marginesie dodam, że wzdłuż tej rzeki znajdziemy sporo fajnych asfaltów, kilka hopek oraz parę ładnych widokowo miejsc, dlatego z pewnością zasługuje ona na odrębny wpis na blogu.

Tuż za ujściem Jeziorki rozpoczynamy jazdę wąziutkim asfaltem wzdłuż wału przeciwpowodziowego – to właśnie ten odcinek Gassów jest bohaterem tysięcy kolarskich słitfoci ze Stravy i Instagrama. Od tego też miejsca trasa robi się też zdecydowanie bardziej kameralna. Samochodów jeździ tu przynajmniej kilkakrotnie mniej niż kolarzy, a poza tym zamiast natarczywej podmiejskiej zabudowy mamy urocze pola, łąki i… lotnisko. Owszem! W miejscowości Imielin natrafimy na trawiaste lądowisko, które zlokalizowano tak, że pas startowy jest po jednej stronie drogi, a hangar po drugiej. Na marginesie wspomnę, że obiekt ten budzi wśród okolicznych mieszkańców zdecydowanie negatywne emocje, a i nie brak opinii, że jego istnienie jest nielegalne.

Nieco wcześniej uświadczymy zaś ważny punkt dla miłośników ładnych krajobrazów. W miejscowości Gassy możemy odbić na dziurawą drogę, by dostać się na pomost na Wiśle, skąd odpływa promik w kierunku Karczewa (swoją drogą fajny sposób, by urozmaicić kolarskie wojaże po tym rewirze).

Gdy po niecałych 30 km przejedziemy pod mostem kolejowym (wpisanym niedawno do rejestru zabytków), znaczy, że docieramy do kulminacji naszej wyprawy – dosłownie i przenośni. Oto bowiem czeka nas bodaj najbardziej eksploatowany mazowiecki segment na Stravie, czyli podjazd pod skarpę Wisły w Górze Kalwarii. Ujmując rzecz geodezyjnie, na odległości 250 metrów wzniesiemy się o zawrotne 19 metrów, co daje średnie nachylenie na poziomie 7,6%.

Ważniejsze jednak, co nas czeka za podjazdem, a mianowicie Góra Kawiarnia. Choć przybytek ten działa raptem od kilku lat, wśród okolicznych kolarzy już zdążył zyskać status kultowego. Czy słusznie? Moim zdaniem jak najbardziej. I mówię to nie tylko ze względu na klimatyczny wystrój czy pobliski mural, ale przede wszystkim przez wzgląd na przyjazną kolarzom atmosferę, no i przede świetne ciasta oraz kawę. Na usta ciśnie się tylko pytanie, dlaczego w okolicy Warszawy takie miejsce jest tylko jedno?! (czytaj więcej o coffee ride na Mazowszu)

Słowem warto też wspomnieć o samej Górze Kalwarii – to z pewnością jedno z ładniejszych podwarszawskich miasteczek, dlatego warto się po nim chwilę pokręcić. Kiedyś było ważnym ośrodkiem kultu religijnego – najpierw wśród katolików (od XVII nazywało się Nowa Jerozolima), a później wśród Żydów (dla których znane było jako Ger).

Skoro już się najedliśmy i napiliśmy kawy, to chyba jesteśmy gotowi na kilka mocniejszych akcentów. Wracając, w kierunku Warszawy, trasę można poprowadzić tak, by jeszcze 3 razy podjechać pod skarpę Wisły (choć nie będą to już takie ścianki jak w GK).

Przejedziemy także obok dwóch rezerwatów przyrody (Olszyna Łyczyńska oraz Łęgi Oborskie). Warto wiedzieć, że gdyby nie działalność człowieka niemal cała trasa przez Gassy byłaby właśnie takim zabagnionym olsem.

Za rezerwatami zahaczymy o Konstancin-Jeziorną – miejscowość uzdrowiskową znaną z tężni solankowych oraz licznych zabytkowych willi. Te atrakcje są jednak poza naszą trasą, więc zachęcam do ich zwiedzenia przy innej okazji. My miniemy za to mniej znaną konstancińską ciekawostkę, a mianowicie miejscowe zakłady papiernicze. Działały tu one od wieku XVIII aż do roku 2010 – dziś funkcjonuje tu m.in. muzeum papiernictwa.

Zaraz za papiernią, minąwszy rzekę Jeziorkę, wjedziemy z powrotem do Warszawy, choć początkowo trudno zorientować się, że znajdujemy się w blisko 2-milionowej metropolii. Wprawdzie będziemy jechać wzdłuż szerokiej i ruchliwej ul. Przyczółkowej, ale po naszej lewej będą się rozciągać rozległe pola. Ale do czasu. Trwają bowiem procedury planistyczne, by dopuścić tu zabudowę. Przy dzisiejszych apetytach deweloperów niechybnie powstanie ona w ekspresowym tempie.

Przecinając ul. Pałacową, warto rzucić okiem w lewo. Baczni obserwatorzy dostrzegą w oddali las, ale to las nie byle jaki, bo rezerwat Park Natoliński. Słowo „Park” w nazwie jest jednak bardzo mylące, bo w ocenie wielu przyrodników to tak naprawdę bezcenny fragment prastarej puszczy, która przed wiekami porastała sporą cześć Mazowsza. Niestety, wjazd rowerem na teren rezerwatu jest niemożliwy, a i wejście do niego jest mocno ograniczone.

Minąwszy południową obwodnicę Warszawy, nie będziemy już mieli wątpliwości, że znajdujemy się w dużym mieście. Tak oto powracamy do punktu startowego, czyli „Lemingradu”, który jest jednocześnie metą naszej wyprawy.

Wujek dobra rada

  • Większość „Gassów” to zaskakująco spokojne asfalty, na których więcej jest rowerów niż aut. Nieco tłoczniej robi się przy wyjeździe ze stolicy, w GK oraz w Konstancinie.
  • Trasa jest chyba na tyle krótka, że aprowizacja po drodze jest zbędna. Ale jeśli pojawi się taka potrzeba, to sporo sklepów, knajpek i piekarni znajdziemy w Górze Kalwarii. Po drodze miniemy także kilka wiejskich spożywczaków.
  • Jakość asfaltów jest generalnie dobra, choć na kilku odcinkach (w szczególności w okolicy Warszawy) nie powalają jakością. Swoją drogą warto nadmienić, że gmina Konstancin-Jeziorna ma w planach wybudowanie wzdłuż „Gassów” infrastruktury rowerowej, tak aby oddzielić cyklistów od samochodów. Już się boję, co z tego wyniknie!

8 myśli na “Kolarskie Gassy subiektywnym okiem”

  1. Z tym pozdrawianiem to się nie zgodzę! Oczywiście zdarza się, że ktoś nie odmacha, ale tak samo często jak i w innych miejscach. Jednak zdecydowana większość na pomachanie odmachuje 🙂

    1. Kiedys myslalem, ze malo kto tam macha, bo duzy ruch rowerowy. Bywalem na tej trasie w dni kiedy byl mniejszy i moze na 10 osob z 4 odpowiedzialy. Blizszy jestem stwierdzeniu, ze to glowny osrodek 'bufonady’ w naszym regionie z ktorym sie nie spotkalem po zadnej innej stronie, czy to Kampinos/wschod albo okolice Grojca 😉

  2. Odradzam jazdę po Gassach w weekendy po godz. 9 rano. Tłumy osób parkujacych w Ciszycy w celu spędzenia czasu na plaży potrafią zakorkować i tak wąską drogę. Robi się wtedy mało bezpiecznie. I druga sprawa – kilka ślepych zakrętów na wąskim asfalcie między Ciszycą a Gassami to ryzyko czołówki z pędzącym z przeciwka całą szerokością drogi jednym z wielu peletonów. Zdecydowanie bardziej polecam jazdę przez Opacz, Łęg i Czernidła. No i na koniec – asfalt od Wólki do Góry Kalwarii nie zasługuje na miano asfaltu. Remont drogi konieczny!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *