Tytułowy region to przeważnie spokojne i równe asfalty, a do tego przyjemnie pofalowany teren. Nic dziwnego, że miejsce to docenia coraz więcej kolarzy.
Z racji na sporą odległość od Warszawy za każdym razem, gdy wybieram się w te rejony, nie spodziewam się przesadnie wielu szosowców. I niemal za każdym razem jestem w błędzie. Przygodne konwersacje prowadzą do wniosku, że kręcą się tu nie tylko stołeczni rowerzyści, ale i spore grono lokalsów. I trudno im się dziwić, skoro okoliczne drogi same się proszą, by po nich jeździć!
Ku Garwolinowi
Trasę możemy zacząć od Wilanowa, by następnie kierować się znanymi wszem i wobec Gassami, czyli najpopularniejszą trasą kolarską Mazowsza. Gdy tylko wyjedziemy z Góry Kalwarii, a następnie przekroczymy niezbyt przyjemny most na drodze krajowej nr 50, zrobi się znacznie mniej i rowerzystów, i samochodów. Początkowo będziemy sunąć wzdłuż jabłkowych sadów, by następnie wjechać na jeden z piękniejszych łąkowych odcinków szosowych na Mazowszu. Kiedyś płynęła tędy pra-Wisła, później po rzece pozostały rozległe bagna porośnięte olsem, które następnie człowiek zmeliorował i przeznaczył pod wypas zwierząt.
Za kameralną wsią Osieck opuszczamy pradolinę Wisły i wjeżdżamy w Lasy Garwolińskie. Z początku widoki nie są szczególnie ciekawe – ot, zwykłe liche sosnowe bory porastające płaskie piachy. Ale już po kilku kilometrach teren robi się pofalowany, a las staje się jakby bardziej puszczański, zaś co jakiś czas wjeżdżamy do kameralnych wiosek, gdzie luźno porozrzucane działki warszawiaków kontrastują ze starymi drewnianymi chałupami. Tereny te są szczególnie urokliwe wczesną wiosną, gdy liście na drzewach jeszcze się nie rozwiną, a przy gruncie już pojawia się dywan białych kwiatów.
Z Lasów Garwolińskich wyjeżdżamy wprost od Garwolina. To nijakie powiatowe miasteczko szerzej znane jest chyba tylko z zakładów mleczarskich (które zresztą miniemy), można je zatem potraktować co najwyżej jako krótki pit-stop. Ten brak jakichkolwiek zabytków czy ciekawostek architektonicznych nie powinien jednak dziwić. Miejscowość miała bowiem w swojej historii wyjątkowego pecha, stając się ofiarą niemal każdego konfliktu zbrojnego przetaczającego się przez te tereny. Ostatnim katastrofalnym epizodem była oczywiście II wojna światowa, która w Garwolinie pozostawiła niemal same ruiny (zniszczenia dotknęły 70% zabudowy).
Prawie jak w Szwajcarii
Za Garwolinem wjeżdżamy do krainy zwanej przez geografów Wysoczyzną Żelechowską. Równe i spokojne asfalty przecinają tu żyzne pola i malownicze niewielkie pagórki. Krótko mówiąc: kolarska sielanka! Gdy w tych klimatach będziemy dojeżdżać do „stolicy” regionu, czyli Żelechowa, zasadnicza trasa odbija w lewo, ale jeśli macie chwilę, naprawdę warto zjechać w bok, by odwiedzić tutejszy rynek. Jak na tę wielkość miasta jest on zaskakująco duży, a do tego całkiem ładny. Brukowany plac otaczają tu m.in. pojedyncze kamienice, drewniane domy i zabytkowy neobarokowy kościół. Pośrodku wzrok przykuwa zaś śnieżnobiały klasycystyczny ratusz. Co ciekawe, jeszcze do 2017 r. – czyli przed renowacją – wyglądał wyjątkowo paskudnie, o czym można przekonać się choćby na Wikipedii. Warto nadmienić, że dziś uświadczymy tam nie tylko urząd, ale i… cukiernię. Kolejny istotny powód, by zrobić tam pauzę.
Wyjeżdżając z Żelechowa na północ, na krótko zawitamy do województwa lubelskiego. Po kilku kilometrach miniemy znak do miejscowość Świder. Nazwa nieprzypadkowa, bo to właśnie tu ma swoje źródła ta malownicza i popularna wśród kajakarzy rzeka o tej samej nazwie, uchodząca do Wisły tuż przy południowej granicy Warszawy. Zresztą, za chwilę ją miniemy. Choć będzie miała formę niepozornej „smródki”, to już po chwili, przy wjeździe do Stoczka Łukowskiego, robi się znacznie „poważniejsza”. Świadczy o tym choćby pokaźny wiadukt kolejowy przerzucony nad stromymi stokami doliny Świdra. Jak zresztą nietrudno się domyślić, to właśnie od doliny tej rzeki swoją nazwę bierze to miasteczko (co ciekawe, kiedyś miejscowość nazywała się Wola Poznańska, a to dlatego, że należała do biskupów z Wielkopolski).
Sam w sobie Stoczek nie jest szczególnie atrakcyjny, choć można tu np. zrobić przyjemną pauzę na miejscowym zadrzewionym rynku. Kolarsko okolice są jednak bardzo sympatyczne, bo czeka nas tu kilka konkretnych podjazdów. Jak donosi Wikipedia, urozmaicona rzeźba i spora popularność wśród letników sprawiły, że okolice te przed wojną nazywano Szwajcarią Podlaską. Do informacji tej należy jednak podchodzić z rezerwą. Choćby dlatego, że teren ten nigdy nie był ani Podlasiem, ani województwem podlaskim.
Wyjeżdżając ze Stoczka, waszą uwagę po prawej stronie z pewnością przykuje spory cmentarz położony – a jakże – na stoczku. To pamiątka po jednej z ważniejszych bitw w powstaniu listopadowym. To starcie wyjątkowo akurat wygraliśmy.
Najbardziej nietypową atrakcją na trasie są Wilkowyje… tj. Jeruzal. Niezorientowanym mogłoby się wydawać, że najciekawszym obiektem jest tu zabytkowy drewniany kościół. Ale jakimś dziwnym trafem sporo ludzi na obcych rejestracjach parkuje na miejscowym ryneczku, by zrobić sobie selfiaka z butelką taniego wina na tle miejscowego spożywczaka pomalowanego w jaskrawe barwy. Zorientowani wiedzą jednak, że wieś ta swego czasu grała w kultowym serialu „Ranczo” emitowanym do 2016 roku przez telewizję publiczną.
I na zachód do stolicy
Wracając do kolarstwa… okolice Jeruzala to tereny płaskie i niestety o kiepskiej nawierzchni. Ale już po chwili asfalt się wyrówna, za to rzeźba terenu – wręcz przeciwnie. Tak docieramy do Mrozów. Nietypową atrakcją miasteczka jest tramwaj konny, który dziś służy turystom, a kiedyś dowodził kuracjuszy do pobliskiego sanatorium. Z kolei miłośnicy architektury uświadczą tu kolekcję przedwojennych willi wybudowanych w różnorodnych stylach. Można by rzec, taki Konstancin wschodniego Mazowsza…
W pobliskim Cegłowie warto z kolei zwrócić uwagę na całkiem stary, bo z XVI wieku, późnogotycki kościół zbudowany – a jakże z cegły. Poza tym uroku miejscowości dodają liczne drewniane budynki. Gdyby nie samochody i krzykliwe szyldy, można by pomyśleć, że cofnęliśmy się ładnych kilka dekad w czasie.
Jadąc wzdłuż linii kolejowej Berlin – Moskwa, kolejny przystanek to Mińsk Mazowiecki. Zapewne za sprawą ruchliwej krajowej „dwójki” miejscowość przytłacza swoim gwarem. Jeśli jednak ktoś chce nieco od niego uciec, polecam świetną cukiernię Ekler bądź znajdujący się po drugiej stronie drogi przyjemny park miejski z pałacem.
Z Mińska kierujemy się już prosto jak w mordę strzelił do Warszawy. W mojej skromnej opinii najwygodniej pokonać tę trasę serwisówką wzdłuż autostrady A2. Trasa może nie jest szczególnie fascynująca, ale biegnie po równym asfalcie i praktycznie przy zerowym ruchu samochodowym. Drogi tej możemy się trzymać nawet do naszego punktu startu (wtedy w Mazowieckim Parku Krajobrazowym czeka nas jednak krótki odcinek bez asfaltu).
Na mapie poniżej zaproponowałem jednak odcinek bardziej odpowiadający mojej skromnej osobie, czyli przez Halinów i Sulejówek. W tej pierwszej miejscowości całkiem sympatycznym urozmaiceniem jest przyzwoita asfaltowa droga rowerowa wzdłuż linii kolejowej, z dala od ruchu samochodowego. Sulejówek znany jest z kolei z willi marszałka Piłsudskiego, względnie z bardzo przyjemnej cukierni Babeczki.
Wujek dobra rada
- Ruch na trasie generalnie niewielki – wyjątkiem jest most na Wiśle w Górze Kalwarii i przejazd przez Mińsk Mazowiecki.
- Jakość asfaltów z reguły bardzo dobra poza okolicami Jeruzala, gdzie trochę nas wytrzęsie.
- Okazji do aprowizacji nie brakuje. Dogodne miejsca to kolejno: Góra Kalwaria, Garwolin, Żelechów, Stoczek Łukowski, Mrozy, Cegłów i Mińsk Mazowiecki.