Gulaszowo-szosowa wyprawa do Budapesztu

Na krótki czas Mazowiecka Szosa stała się Szosą Madziarską. A to z tej okazji, że postanowiłem wybrać się na dwóch kółkach z Warszawy do Budapesztu. Warto było?

Pierwotny plan był taki, by podróż rozbić na trzy etapy. Ale że w moim kalendarzu nagle zrobiło się tłoczno, ostatecznie postanowiłem pokonać cały dystans „na hejnał”. Razem z przerwami zajęło to moim przywykłym do równin nóżkom około 30 godzin (link do trasy na Stravie).

Zdecydowanie najlepiej wspominać będę odcinek polski. Tu pagórki zaczęły się relatywnie szybko, bo już na granicy województwa mazowieckiego, w okolicach Drzewicy, gdzie rozpoczyna się pas wyżyn. Dalej, z każdym kilometrem zdawało się, że buja coraz mocniej, przy czym konkretne hopki faktycznie pojawiły się po około 250 km na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Solidne i liczne podjazdy wynagradzały tu piękne i rozległe widoki oraz bardzo przyjemne asfalty. Następnie krótka przerwa na płaską dolinę Wisły w okolicach Zatora i wjeżdżamy w pas gór – najpierw Beskid Niski, a następnie Żywiecki.

Z odcinkiem słowackim problem był natomiast taki, że na drodze do Budapesztu stanął w poprzek masyw Niżnych Tatr oraz Wielkiej Fatry, który dało się pokonać jedynie drogami krajowymi. Niestety, wybrany przeze mnie wariant przez Bańską Bystrzycę okazał się wąski i bardzo ruchliwy (i to nawet w środku nocy). Przyjemność z jazdy była zatem niewielka. Z tym większą niecierpliwością wyczekiwałem zatem skrzyżowania 15 km za Zwoleniem, gdzie wreszcie można było skręcić na lokalną szosę. Owszem, ruch był na niej znikomy, ale za to asfalt okazał się w tragicznym stanie. Wciąż trudno było zatem czerpać radość z jazdy.

Nadzieję na poprawę humorów zacząłem zatem pokładać w odcinku węgierskim. Skoro to kraj nieco zamożniejszy niż Słowacja, to i ze stanem dróg powinno być lepiej – pomyślałem. A gdzie tam! Wciąż niemiłosiernie trzęsło rowerem, choć pewnym pocieszeniem były znacznie mniejsze deniwelacje. Jakość asfaltu poprawiła się dopiero na przedmieściach Budapesztu, ale z kolei wtedy znacznie zwiększył się ruch. Tu wypada jednak odnotować, że węgierscy kierowcy zaskakująco uprzejmie odnoszą się do mijanych na drodze cyklistów. Ostatnim etapem był wjazd do stolicy. I tu znów niemiłe zaskoczenie. Miałem bowiem ambicję korzystać z lokalnej infrastruktury rowerowej. Jej stan oraz spójność okazały się jednak na tyle kiepskie, że naszła mnie myśl, iż za to, co mamy w Warszawie, powinniśmy całować pana Trzaskowskiego po rączkach.

Podsumowując: Budapeszt to piękne miasto absolutnie warte odwiedzenia. Ale jeśli chcemy dojechać tam na rowerze, raczej sugerowałbym wyznaczyć trasę mocno okrężną, omijającą słowackie krajówki.

3 myśli na “Gulaszowo-szosowa wyprawa do Budapesztu”

  1. Tak z czystej ciekawości zapytam. Jak kilka lat temu jechałem na Węgry (autem co prawda) to przejeżdżając przez Słowację mijałem sporo osiedli/wiosek romskich przez które nawet przejeżdżając autem można było dostać gęsiej skórki, nie mówiąc już o jeździe rowerem. Podczas wyznaczania trasy brałeś to gdzieś pod uwagę? czy raczej coś się w tym temacie zmieniło?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.